środa, 29 czerwca 2011

W hołdzie Maciejowi Zembatemu

Mój blog jest głównie fotograficzny, ale i często muzyczny. Nie mogłem, tym samym, obojętny pozostać wobec odejścia Macieja Zembatego.

I chociaż w ostatnich latach nie bardzo interesowałem się jego działalnością, to jednak zdarzyło mi się być na jego koncercie ze swoim bardziej "współczesnym" zespołem, a jego dorobek z dawniejszych lat pamiętam świeżo do dziś. On przecież dał nam Leonarda Cohena. Od Zembatego poznałem kto to Cohen i namiętnie w liceum będąc grywałem jego kawałki na gitarze. A do dziś mam czarne płyty z piosenkami Leonarda w jego wykonaniu - dwupłytowy album "Ballady" z 1983 roku, "Alleluja" z 1985 oraz limitowane wydanie w niewielkim nakładzie kameralnego koncertu z 1988 roku pt. "More Cohen by Maciej Zembaty - First we take Manhattan, then we take Warsaw, live at his place". A tym tytułowym miejscem koncertu był po prostu dom Zembatego. Tak na tej, jak i na pozostałych płytach zawsze towarzyszył Zembatemu John Porter, nadając charakter muzyczny tym wydawnictwom. Wedle zapowiedzi Macieja z tej ostatniej - "Przy oknie Stanisław Sojka, pod fikusem Bohdan Kowalewski, na dywanie John Porter". Tylko Zembaty mógł tak przedstawić zespół :) A "kanapki przygotowała pani Irenka".. Warto dodać, że Bogdan Kowalewski to basista Breakout, Mannamu i człowiek współpracujący też z Tadeuszem Nalepą. Przy okazji, wspomnę, że w kawałku z autorskiego repertuaru Zembatego pt. "Piosenka o Maruśce" wokalizę w tle wykonuje kto...? Sam Czesław Niemen. Jak widać, Zembaty był ceniony, potrafiąc otaczać się takimi artystami.

Szkoda, że częstotliwość takich wspomnieniowych postów w hołdzie zmarłym wielkim artystom jest ostatnio dość wysoka. Przecież dopiero co wspominałem Gary'ego More'a

Szukając adekwatnych słów, które mógłbym teraz przytoczyć, wygrzebałem z pamięci i oderwałem od kontekstu takie z piosenki Leonarda Cohena (przekład oczywiście Zembatego, który w dużej mierze razem z Maciejem Karpińskim przełożył niemałą ich ilość):


O tym nie da się zapomnieć
Więc pięść zaciskasz z całych sił
Na twojej ręce nabrzmiewają
Autostrady żył


Trudno będzie przecież Macieja zapomnieć... Doceniam go też za jego wyczyny podróżnicze i ulubienie kierunków wschodnich - Indie, Nepal.
No i cóż jeszcze? Głos Zembatego jest zapewne bardziej znany niż jego wizerunek. Prowadził w Trójce "Zgryz" no i był Maurycym w pisanej przez siebie wspólnie z Jackiem Janczarskim "Rodzinie Poszepszyńskich" - nieźle odjechanym cyklu skeczy z absurdalnym humorem wespół ze wspaniałymi m.in. Piotrem Froncewskim i Janem Kobuszewskim. Dzieci też mogą go kojarzyć (chociaż ówczesne dzieci to już dorośli), bo udostępnił swój głos kotu w serialu "Siedem życzeń".


Zembaty i jego czarny humor, pozwalają zapewne zapytać teraz czy rzeczywiście przekonał się, że w "prosektorium najprzyjemniej jest nad ranem" i czy rzeczywiście będzie mu dobrze w "pozycji horyzontalnej", gdy przemoczeni ubodzy krewni będą go nieśli na swych ramionach w jego trumience (wojskową, radziecką trumnę o dwa numery za małą kupił będąc w Czeczenii :). Ja wolę jednak pozostawić w głowie wspomnienie po nim tak brzmiące:








środa, 15 czerwca 2011

Całkowite zaćmienie księżyca

Temat na czasie - dzisiejsze zaćmienie księżyca w dwóch odsłonach: całkowite przykrycie kolorem oraz typowe przysłonięcie częściowe.

Całkowite zaćmienie księżyca - faza I

Całkowite zaćmienie księżyca - faza II

wtorek, 7 czerwca 2011

Fotowyprawy - powód milczenia

Ostatnio sporo milczenia na blogu, a powodem jest przeróbka totalna strony macierzystej - fotowyprawy.com. Pzeróbka totalna, czyli zrobienie wszystkiego od nowa i dość szybkie przenoszenie treści z dotychczasowego serwisu. Jestem więc usprawiedliwiony. Myślę, że część wartościowych postów z niniejszego bloga znajdzie się również na stronie.

A tak to teraz wygląda:

wyprawy rowerowe, trasy MTB, góry, podróże z plecakiem


Zapraszam też do odwiedzania i lubienia Fotowypraw na Facebooku

poniedziałek, 14 marca 2011

Moje Sunshine Awards

Kilka dni temu zostałem wyróżniony przez Anię Błażejewską. Otrzymałem od Ani "słoneczną nagrodę", czyli "Sunshine Award". Polega to na tym, że właściciele blogów wyróżniają innych blogerów, których czytają. U Ani znalazłem się na wysokim czwartym miejscu. Nic tylko się cieszyć, że ktoś mnie czyta i w dodatku to lubi. Dzięki za to wyróżnienie.

Podobno zasady Sunshine Awards wymagają, aby wyróżniony:
1. Podziękował za wyróżnienie.
2. Umieścił u siebie link do bloga osoby, która cię wyróżniła.
3. Umieścił u siebie logo wyróżnień.
4. Przekazał nagrodę do 10 blogów.
5. Umieścił linki do tych blogów.
6. Powiadomił o tym nominowane osoby.
7. Stworzył listę rzeczy, które czynią go szczęśliwą.



Ponieważ nie zapisywałem się do tej zabawy, więc przypisuję sobie prawo nie dostosowywania się w 100% do tych reguł :D
Niemniej, chętnie stworzę własną listę ulubionych blogów. Na początku będzie tylko parę pozycji, ale z czasem, mam nadzieję, że liczba 10 zostanie osiągnięta.

Oto moje nagrody (w przypadkowej kolejności):
  • orientacyjnie.pl czyli blog Ani Błażejewskiej (to nie rewanż lecz prawdziwe wyróżnienie, bo zaglądam na ten blog i śledzę na ile mam czas profil na Facebooku)
  • fotograzka.blogspot.com - blog o bliźniaczych i znanych mi tematach :)
  • enduroriderz.pl - to swoisty fotoblog rowerowy, ale też czasem i pieszo-górski. W każdym razie aktywny w ulubionych moich klimatach
  • www.aventuras.de/travelogue - Blog pewnego pana, który porwał moją koleżankę (chociaż nie jestem do końca pewien kto kogo porwał) i tak już drugi rok przemierzają Afrykę

Gratuluję! :)

niedziela, 6 marca 2011

Zdjęcie okładkowe w Rowertour

W numerze marcowym magazyn Rowertour umieszcza na okładce moje zdjęcie z zeszłorocznego weekendowego rowerowania w Kotlinie Kłodzkiej, a także po czeskiej stronie Śnieżnika. Relację z tego wypadu opisała Grażyna - na zdjęciu ;)

Nieważne czym, ale kiedy - fotoporadnik

Z powodu wyjazdu, zapomniałem poinformować, że w magazynie Rowertour w numerze z lutego 2011 można poczytać II część poradnika fotograficznego dla rowerzystów, chociaż nie tylko dla nich. Tematem tym razem jest fotografia zimowa, a więc "nieważne czym, ale kiedy" - bo zimą nie można przestawać jeździć na rowerze i nie można zaprzestawać fotografowania :)
Zapraszam.

Fotografie Jona Kaplana

W mieście Antigua w Gwatemali w okolicy centralnego placu bardzo obleganego przez turystów natrafiłem na galerię fotografii. Była prawie pusta.. Wszyscy wolą sklepy z pamiątkami, restauracje lub śmieszne wyczyny jakiegoś klauna na środku ulicy. Dzieki temu w ciszy można obejrzeć przepiękne, pogodne dziecięce portrety Jona Kaplana. Trudno mi znaleźć więcej informacji o tym artyście, ale zdjęcia spodobały mi się niezmiernie, więc zachęcam do obejrzenia jego strony internetowej. Można nawet zamówić zdjęcia: jonkaplan.com

środa, 2 marca 2011

Galeria foto z podróży po Armenii w onet.pl

Portal onet.pl opublikował relację Grażyny z naszej zeszłorocznej wyprawy rowerowej po Armenii.

Jest też galeria naszych zdjęć:



poniedziałek, 21 lutego 2011

Gwatemala - rodzaje transportu. Łódki, czyli transport wodny.

Łatwo można zapamietać hiszpańskie słowo "łódź", ponieważ brzmi jak popularna w Europie marka samochodu - Lancia (różnica jest jedynie w pisowni - tu pisze się "lancha").


Miałem okazję korzystać z łódek nad jeziorem Atitlan, gdzie przepłynięcie szybką małą "lanchą" na drugi brzeg jeziora z San Pedro do Panajachel zajmuje do pół godziny, podczas gdy jazda transportem kołowym dookoła byłaby na pewno dłuższa i droższa. Lancha kosztuje w tym przypadku 25 Q (ok. 3$). Na wodzie, chyba jeszcze bardziej niż na lądzie odczuwalne jest oczekiwanie na klienta. Kierowca samochodu pewnie prędzej ruszy mimo, że nie nazbierał odpowiedniej liczby pasażerów. Na łodzi jest to bardziej rygorystyczne. I nie należy dawać się nabierać na zapewnienia kierowcy, że łódka odpłynie za 5 minut. To tylko zachęta, żeby do niej wsiąść i czekać kolejne 25 lub dłużej, aż liczba pasażerów będzie odpowiednia, by transport się opłacił. Przynajmniej zawsze cena jest stała bez względu na ilość pasażerów. Jednym z ciekawszych doświadczeń jest przeprawa podczas większego wiatru, gdy fale na jeziorze są nieco większe. "Conductor" łodzi, czyli kierowca przekręca na maksa pedał gazu czy cokolwiek w tej łodzi steruje prędkością i silnik - wydający się zbyt mocny do gabarytów łodzi - podnosi cały przód nad wodę tak, że łódź co chwilę spada i uderza o fale. Uczucie jest mniej więcej takie, jakby usiąść na twardych deskach sanek, a następnie zjeżdżać pomału po schodach stopień po stopniu. Można złagodzić to niemiłe wrażenie siadając w tylnej części kabiny.
W San Pedro są dwa miejsca, z których wyruszają łodzie. Jedno z nich obsługuje większa lancha - pasażerska. Jest znacznie wolniejsza lecz bardziej stabilna. Za przewóz płacimy po wyjściu z łodzi. Łodzie raczej kończą swe kursy przed całkowitym zmierzchem.





sobota, 19 lutego 2011

Gwatemala - rodzaje transportu. Pick-up.

Tutejsi wymawiają to, jako "pikop".


Pick-up to szybki transport pomiędzy miejscowościami, jeżdżący stosunkow często, oczywiście o nieokreślonych porach. Łatwo rozpoznać pick-upa po tym, że na otwartej "pace" jakiegoś Forda, Toyoty czy Mitsubisi stoi garstka, a nierzadko masa ludzi trzymając się metalowej konstrukcji. Wystarczy machnąć ręką, by zatrzymać samochód. Zawsze znajdzie się miejsce, by dołączyć do wesołej ekipy. Częstokroć wożone są także spore ilości towarów, więc samochody przybierają pozycję wodolotu z zadartym przodem i mocno opuszczonym tyłem. Transport taki jest tani i bardzo popularny. Jazda nie ma wiele wspólnego z polskimi obostrzeniami związanymi z bezpieczeństwem, fotelikami dla dzici i obowiązkowym zapinaniem pasów. Pędząc na stojąco nad dachem kabiny kierowcy z prędkością pewnie sięgającą 70km/h zastanawiałem się, w którym kraju ludzie są na prawdę wolni i który jest bardziej rozwinięty - ten, który wszystko zamienia na przepisy, zakazy i nakazy (upierdliwie pilnowane przez równie upierdliwą policję), czy może ten, który pozwala samemu decydować o sobie :) By wysiąść wystarczy zastukać w dach kabiny w dowolnym miejscu na trasie. Płaci się bezpośrednio kierowcy po zejściu z paki. Dobrze jest znać wcześniej cenę i mieć wyliczone pieniądze.
Oprócz tych otwartych typowych pick-upów jeżdżą też bardziej tradycyjne mikrobusy, które do środka pakują po kilkanaście osób.




piątek, 18 lutego 2011

Gwatemala - rodzaje transportu. Tuk-tuki.

Kontynuując wywody o transporcie w Gwatemali, bierzemy na tapetę tuk-tuki.


To popularne małe taksówki. Jest to w zasadzie motorower, tyle, że na 3 kołach z budą dla pasażerów. Mimo swoich niewielkich rozmiarów, małych kółeczek i małej mocy, kierowcy dla większego zarobku są skłonni zapakować do swego pojazdu nawet 7 osób, gdzie przynajmniej dwie siedzą obok niego, a reszta upakowana jest z tyłu. Ekstremalnie strome uliczki miast nie stanowią problemu. Tuk-tuk wyje na jedynce lecz konsekwentnie jedzie do góry. Czasem jednak może nie dojechać. Zdażyło nam się zakończyć trasę przed punktem docelowym z powodu urwanego koła. Z uwagi na raczej kiepskie, nierówne, brukowane drogi miast i wyboiste poza nimi, wszelkie pojazdy, a zwłaszcza takie delikatne narażone są na awarie nie wytrzymując dużych obciążeń i mało delikatnej jazdy właścicieli. Co ciekawe właściciel nie koniecznie musi posiadać przy sobie odpowiednie narzędzie do naprawy pojazdu. Tuk-tuki obsługują często młode osoby, a właściwie w naszej kulturze trzeba powiedzieć, że to dzieci. Ci nieco starsi przyozdabiają je w różnorakie antenki, sprzęt nagłośniający i wiele kolorowych światełek, by wieczorem być może przyciągać klientów lub przypodobać się swoim dziewczynom. Ceny są wyższe niż jazda chicken-busami, ale też tuk-tuki nie jeżdżą na dłuższych trasach. To transport popularny w mieście lub między sąsiednimi miejscowościami.





czwartek, 17 lutego 2011

Gwatemala - rodzaje transportu. Chicken-busy.

Paleta rodzajów transportów w tym kraju jest zadziwiająco szeroka. W zależności od miejsca, niektóre są bardziej popularne niż inne. Np. nad jeziorem Atitlan nierzadko lepiej wziąć łódź niż jechać na kołach. W innych miejscach może lepiej wsiąść do pociągu lub lepszym wyborem jest pick-up, ale bez wątpienia wszędzie można skorzystać ze słynnych tutejszych autobusów, zwanych po angielsku "chicken-bus" czyli po hiszpańsku "camioneta".


Chicken-bus
Są to maksymalnie kolorowe i wymuskane przez ich właścicieli stare maszyny, błyszczące chromowanymi elementami i lśniące powłoką lakierniczą. Charakteryzują się wypuszczoną do przodu maską silnika i dość daleko od końca "budy" umieszczoną tylną osią. A to dlatego, żeby łatwo pokonywać ostre zakręty na bardzo krętych tutejszych drogach, pnących się na znaczne wysokości. Chicken-bus ma pod maską jakiś potworny silnik, bowiem potrafi targać z pełnym obciążeniem po naprawdę stromo nachylonych drogach. Pamiętam, że armeńskie pojazdy nie dawały rady na większych nachyleniach. Tu nie ma żadnego problemu. Także wyprzedzanie na kawałku prostej drogi między kolejnymi serpentynami nie przysparza żadnego problemu. Autobusy dodatkowo posiadają z tyłu drzwi i drabinkę do wchodzenia na dach po bagaże. Nie należy do rzadkości widok, gdy podczas jazdy ktoś z obsługi chodzi po drabince lub po prostu z niej schodzi po umieszczeniu na dachu tobołków, w trakcie gdy kierowca już zdąży ruszyć w drogę. To maszyny, które mimo swojego wieku wjadą niemal wszędzie i zabiorą na pokład niemal wszystko. Transport taki jest szeroko stosowany przez lokalnych mieszkańców, więc przysparza turystom wielu ciekawych wrażeń. Ludzie wożą wszelkie towary, najczęściej te większe i cięższe ładując na dach. Na popularnych trasach i w godzinach szczytu, camionetas są wypełnione w środku po ostatnie miejsca. Normalne jest siadanie na trzeciego do dwuosobowej "ławy". Niemniej, dzięki temu, że to transport dla mas, jest on stosunkowo tani, chociaż niezbyt szybki. Przykładowo na trasie między Panajachel a Sololą bilet kosztuje 3 Qetzales czyli nieco mniej niż 1/3 dolara. Pieniądze są zbierane podczas jazdy. Oczywiście nie ma mowy o rozkładach jazdy. Trzeba dopytywać mieszkańców, o której godzinie odchodzą busy na dalsze trasy. Czasem też trzeba spytać skąd odchodzą w danym kierunku. Pytać trzeba zwłaszcza w tych miejscowościach, w których te busy nie stacjonują, a jedynie przez nie przejeżdżają. Zaś w większych miastach, a zwłaszcza w szczytowych porach dla ruchu (np. na targ lub z targu), busy stoją rzędami, a obługa głośno oznajmia, wręcz krzycząc, dokąd ów chicken-bus jedzie. Poza tym kierunki tras są wypisane nad przednią szybą. Kierowcy tych maszyn lubią wyciskać z nich siódme poty i nie stronią od używania przeraźliwie głośnych sygnałów dźwiękowych. Transport trwa dłużej niż by można przypuszczać z długości odcinka, ponieważ przystanki są częste, a wysiadający ludzie, zwłaszcza ci z bagażami na dachu potrzebują trochę czasu na rozładowanie. Poza tym samo zbieranie chętnych i ładowanie bagaży przed wyruszeniem także zabiera długą chwilę. Wieczorem camionetas przybierają postać kolorowych rozświetlonych "choinek", bowiem obwieszone są zewsząd lampami - tymi potrzebnymi do jazdy w ciemnościach i tymi zupełnie do takiej jazdy niepotrzebnymi, często migającymi w różnych kolorach.








Gwatemala - zdjęcia za pieniądze. Z ostatniej chwili..

Wracając z popołudniowych zajęć z hiszpańskiego mijałem interesująco wyglądającego starszego człowieka ubranego w tradycyjny strój. O ile można spotkać sporo takich osób, o tyle ten siedział sobie na tle ciekawie pomalowanej ściany. Pomyślałem, że spytam o zgodę na zdjęcie, chociaż wiedziałem, że bez płacenia się nie obejdzie. Podszedłem, gość podał rękę i od razu wydał mi się bardzo sympatyczny. Użyłem więc znanej mi regułki, lecz w odpowiedzi usłyszałem wiele słów, z których nic nie zrozumiałem. Jednak po krótkim "dotarciu się" w rozmowie z panem pojąłem, że oczywiście chodzi o pieniądze, tyle, że stawka wynosi 10Q. To jak dotąd najwyższa pensja, jaką zażyczył sobie model za minutę (a może mniej) sesji zdjęciowej. Cóż, musiałem przystąpić do negocjacji. Użyłem najpierw działającego na wyobraźnię (mam nadzieję) argumentu, że nie jestem z Estados Unidos (USA), gdzie ludzie mają "muchos dineros", tylko jestem z Polski. Poniewaz nie do końca byłem przekonany, że zrozumiał i wie w ogóle gdzie leży Polska, to dodałem, że ludzie są tam biedniejsi niż w USA. Potem w negocjcacjach przeszedłem do przedstawienia gościowi przeciętnych stawek występujących na lokalnym rynku fotograficznym, które wynoszą ok. 2Q. Być może nie orientował się za dobrze w tym biznesie, albo był "nowy" i nie znał stawek. Pan zaproponował więc 5Q. Był zabawny, pośmialiśmy się trochę, ale nie chciał ustąpić. Wtedy ostatnią bronią jest pożegnanie się. Wstałem więc mówiąc, że w takim razie muszę iść, bo to za dużo quetzales. Wówczas pan oznajmił 4Q, więc stanęło na 3Q. Zapłaciłem i zrobiłem Panu kilka zdjęć, pokazując mu efekty. Stwierdził, przyglądając się chwilę, że zdjęcie nie jest "claro", bo faktycznie na wyświetlaczu w ciągu dnia fotki nie wyglądają zbyt wyraźnie, ale histogram był w miarę poprawny. Na wszelki więc wypadek, przesunąłem ekspozycję na +2/3eV i zrobiłem jeszcze kilak fotek, dzięki czemu będę miał pewność i większy wybór kadrów. Pożegnałem się z panem i poszedłem dalej swoją drogą. Jednak zmieniłem zdanie i zamiast do domu postanowiłem pójść skorzystać z internetu, dlatego musiałem się wrócić. Przechodząc obok nadal siedzącego jegomościa, uśmiecham się, ale widzę, że macha do mnie i mnie woła. Cóż się okazało. Otóż, dałem mu 3 monety, z czego omyłkowo dwie to nie były jednokecalówki, tylko ćwiartki. Więc gość po prostu nie dostał umówionej doli i z tego powodu może czuł się oszukany. Nie miał wielkich pretensji, ale zwyczajnie upomniał się o swój ciężko zapracowany zarobek. Dodałem więc tyle, ile należy, a nadmierne dwie ćwiartki odebrałem. W tym momencie starszy człowiek popatrzył z wyrzutem, a może błagalnie "dlaczego te zabieram". Uśmiechnąłem się i zwróciłem więc owe ćwiartki. Zatem stawka i tak okazała się ostatecznie najwyższa z dotychczasowych, bo aż 3,5Q, co zbliża się do połówki dolara. Myślę jednak, że warto było, chociaż do zdjęcia pan ewidentnie się usztywnił i nie chciał uśmiechnąć.


poniedziałek, 14 lutego 2011

Gwatemala - kolorowy cmentarz w Sololi

Stacjonując w San Pedro, jedną z wycieczek, jakie warto odbyć, jest przejażdżka na targ do Sololi. Samo miasteczko, aż trudno w to uwierzyć, ale wznosi się aż ok. 600 m ponad poziomem wód jeziora Atitlan, przez co zwane jest "balkonem" tego jeziora. Trudno uwierzyć, bowiem wypełniony do ostatniego miejsca lokalny chicken-bus dość sprawnie i stosunkowo szybko pokonuje tą wysokość wspinając się serpentynami znad jeziora z miejscowości Panachachel do centrum Sololi na wysokość ponad 2100 m npm. O targu w Sololi w przewodnikach można wyczytać, że to jeden z bardziej kolorowych i interesujacych targów w Gwatemali lub przynajmniej w tej jej części. Rzeczywiście, jest ciekawy i urozmaicony. Jednak przewodnik nic nie wspomina o jeszcze jednej atrakcji. Jest nią duży, kolorowy cmentarz. Leży w dolnej części miasteczka. Łatwo do niego trafić schodząc z głównego placu w dół w kierunku drogi z Panachachel. Zresztą rzuca się w oczy już na wjeździe do miasta. Jadąc chicken-busem nie sposób go nie zauważyć, choć w pierwszej chwili, nie świadom jego istnienia, można się chwilę zastanawiać czym są owe kolorowe "domki".


Cmentarz rzeczywiście z daleka wygląda, jak gęsto zabudowane osiedle miniaturowych domków. Wchodząc do wewnątrz dowiemy się dlaczego tak się prezentuje. Otóż groby nie są takie, jakie znamy z naszej rzeczywistości. Są to graniastosłupowe "klocki" z tablicami umieszczanymi na frontowej ścianie w wielu rzędach, natomiast trumny są umieszczane pod ziemią. Obok każdej tablicy zrobiono wazon na kwiaty. Z tej możliwości mieszkańcy korzystają bardzo często, bowiem kwiatów, zwłaszcza tych suszonych jest dużo. Cmentarz też nie jest pusty, ciągle widać osoby przynoszące kwiaty. Do tego każdy z "domków" pomalowany jest na różny, jaskrawy kolor, co przy pełnym słońcu, którego tu nie brakuje, dodaje intensywności kolorystycznej i swoistej pogody temu miejscu.


Jakkolwiek mnóstwo tu kwiatów, tak nie ma śladu po świeczkach i zniczach. Za to zmarli leżą w sąsiedztwie oddalonego o szerokość jeziora Atitlan Wulkanu Toliman, za którym z tej perspektywy czai się wyższy Wulkan Atitlan (3535 m npm).


Odnosi się wrażenie, jakby miejsce usytuowania cmentarza nie było przypadkowe. Być może jakieś prawdawne wierzenia Majów zadziałały tu podobnie, jak w Jerozolimie, gdzie Żydzi chcą być chowani na zboczu Góry Oliwnej na najstarszym żydowskim cmentarzu świata, z którego - jak wierzą - ruszą za Mesjaszem pierwsi zmartwychwstani przez Złotą Bramę do Świętego Miasta.





The Prophet - Prorok

Często w niniejszym blogu nawiązuję fotograficznie do muzyki. Chociaż w tym przypadku nie posiadam fotografii odpowiednich do tego, co chcę napisać, to mimo wszystko krótko napisać muszę. Chodzi o Gary'ego Moore'a, który zmarł niespodziewanie kilka dni temu. Nie znam wielu jego dokonań. Akurat w ostatnim czasie zacząłem pomału odkrywać głębiej jego muzykę, gdy nagle dowiedziałem się, że w zasadzie będzie to jedynie odkrywanie przeszłości. Chociaż na pewno ukaże się jeszcze jakiś album z nieznanymi, nowymi kawałkami, to jednak pozostanie świadomość, że na jego koncert już na pewno się nie wybiorę. Ogromna szkoda i strata. Przecież wystarczy spróbować wyobrazić sobie listy przebojów wszech czasów czy składanki ballad rockowych bez piosenki "Still got the blus". Jest to prawie niemozliwe. To jeden z tych utworów, który, mimo, że grany nawet na okrągło, ciągle brzmi przyjemnie przy kolejnym przesłuchaniu. A co dopiero powiedzieć o takim kawałku, będącym w zasadzie jedną długą solówką gitarową, jak "The Prophet". Na szczęście utworów, które się nie nudzą przy kolejnych przesłuchaniach jest więcej. Ba, nawet całą płytę można słuchać na okrągło. Tak jest w moim przypadku z albumem "The different bit". I dobrze, że tak jest, bo cóż teraz pozostało, jak nie nieustanne wracanie do jego "starych" kompozycji.





sobota, 12 lutego 2011

Gwatemala - zdjęcia za pieniądze

Przypadek 1.
- Przepraszam, czy mogę zrobić panu zdjęcie?
- Oczywiście, dos quetzales (2 quetzales gwatemalskich to ok 1/4 dolara)

Tak wyglądał jeden z pierwszych moich dialogów fotograficznych w Gwatemali. Starszy pan, ubrany elegancko w strój, jaki można tu spotkać dość często wśród starszyzny, siedział sobie na schodkach chyba swojego domu i prawdopodobnie tak dorabiał do emerytury :)
Trzeba dodać, że niezbyt ładnie pozował. Wygląda ponadto, jakby słabo widział, ale quetzales liczył sprawnie.



Przypadek 2.
Tym razem nie ja zacząłem rozmowę. Dość młody człowiek po prostu żebrał pieniądze. Postanowiłem mu dać, ale musiał za to przez chwilę stanąć spokojnie do zdjęcia. Wyglądał mimo wszystko na nieco bardziej zadowolonego z życia, jakie wiedzie, niż dystyngowany jegomość z przypadku pierwszego.



Przypadek 3.
Tego gościa sfotografowałem z nieco dalszej odległości w dość ruchliwym miejscu miasteczka San Marco. Mimo szybkiej przymiarki i tylko jednego strzału, zdołał się zorientować i, podobnie jak w przypadku pierwszym, od razu zażądał opłaty. Na początku było to 1Q, ale szybko postanowił zarobić więcej i kazał zapłacić sobie 2Q. Ponieważ nie byłem na to przygotowany, zacząłem szukać drobnych. Wyciągnąłem 5Q, na co jegomość stwierdził, że może być. Oczywiście reszty na pewno bym się nie doczekał. Ostatecznie pożyczyłem od znajomej 1Q, w kieszeni doszukałem się jeszcze 0,5Q i tyleż zapłaciłem. Że tak powiem "za karę" zrobiłem mu jeszcze portret z bliska. Człowiek mnie nieco poganiał, bo śpieszył się na autobus. Z lekko zniesmaczoną miną wziął owe 1,5Q i poszedł w swoją stronę :)
Sądzę, że gdybym probował uciekać bez zapłaty, gotów był mnie dogonić i zlać kijem :)

El Domingo, czyli w kościele w Gwatemali

Jutro "el domingo", czyli niedziela i czas będzie pójść do koscioła. Więc tym razem trochę wrażeń z zeszłotygodniowej mszy.


Kośiół katolicki w centrum San Pedro


Chociaż San Pedro jest niedużym miasteczkiem, to ma aż 20 kościołów, z czego duża część, a może nawet większość jest ewangelickich. Natomiast w centrum na głównym placu stoi duży kościół katolicki, który pięknie można sfotografować na tle wulkanu San Pedro. Wybrałem się na mszę popołudniową o 18-tej, bo nie uśmiechało mi się wstawanie na pierwszą mszę, która jest odprawiana już o 5 rano, a przed południem wolałem pokręcić się z aparatem po miasteczku. Zatem godzina 18 była najbrdziej dopasowana do rytmu dnia.


Tylko Jezus może zmienić twoje życie


Długi, nie za wysoki kościół z płaskim dachem mieści sporo osób. Wypełniony był w całości. Nawet w czasie mszy dostawiano plastikowe krzesełka. Chciałem zająć sobie miejsce na chórze. Wszedłem, ale chyba popełniłem jakąś małą gafę, bo chór zarezerwowany był chyba w całości dla zespołu i śpiewających dzieci. Ale dzięki temu już od początku wiedziałem, że msza nie będzie nudna, bowiem na chórze rozłożona była perkusja, czekała gitara basowa, jakieś organy i cymbały. Przyglądnąłem sie chhwilę i zszedłem na dół, by zająć miejsce w ławce w tylnej części kościoła. Ponieważ przyszedłem dość późno, to większość osób siedziała już na swoich miejscach. Od razu rzuciły mi sie w oczy jednolite stroje kobiet. Siedziały w ławkach, więc widać było tylko to co powyżej oparcia ław. A były to jednolite chusty pozakładane na czarne indiańskie głowy z długimi prostymi włosami, zakrywające ramiona aż do połowy pleców. Wszystkie niemal identyczne, nieezbyt kolorowe, w kontrastowe kostki. Natomiast chyba obowiązkowym strojem młodych chłopców były jeansy i jakaś ciemna bluza lub T-shirt oraz fryzura żelowa.
Msza się zaczęła od wejścia procesji z krzyżem i świecami przez środek kościoła oraz mocnym uderzeniem zespołu. Od razu wypełniło kościół głośne śpiewanie dzieci z chóru i niemal popowe brzemienie muzyki z rytmiczną perkusją i przebijającymi się cymbałkami prowadzącymi melodię. Głośny, chóralny śpiew dzieci zawsze przynosi radość i taką też atmosferą od razu wypełnił się kościół. Na myśl przyszły wspomnienia śpiewu góralskich dzieci dla Papieża JP II. Później zauważyłem, że jednak mało, spośród zgromadzonych osób śpiewa, więc jedynie chór dzieci stwarzał wrażenie, że cały kościół modli sie śpiewem. Cóż, widać na całym świecie w kościele katolickim jest jakiś problem ze śpiewaniem...
Gdy wszyscy powstali, odniosłem wrażenie, że jestem na mszy dla dzieci. I to nie dlatego, że faktycznie w kościele było sporo dzieci i młodzieży, ale dlatego, że na każdego mogłem popatrzeć z góry. Okazuje się, że niespełna 180 cm to wzrost nieosiągalny dla tutejszych ludzi. Nawet mężczyźni są zwykle o głowę lub pół niźsi ode mnie. Z jednej strony fajnie - wszystko ładnie widziałem, ale z drugiej strony czułem, że trochę wystaję i pewnie ci z tyłu ciągle na mnie patrzą. W dodatku chyba jako jedyny w kościele byłem w krótkich spodniach. No cóż, za tydzień będzie lepiej..


Nocny widok na główny plac kościelny


Msza, chociaż klasyczna w swoim układzie, to w wielu momentach dobitnie uświadamiała mi, że jednak jestem w innej kulturze. Już czytanie ewangelii było zaskakujące, bowiem przeczytał je jakiś mężczyzna w języku w ogóle nie przypominającym hiszpańskiego i sądzę, że był to jeden z używanych tu dialektów Majów. Później było standardowe kazanie. Wyglądało na nudne i długie, czyli klasyczne. Ludzie się nieco kręcili, młodzież nie wyglądała na mocno zainteresowaną, a dzieci rozrabiały. Na szczęście ksiądz skończył i po modlitwie nastąpił kolejny akcent spoza moich przyzwyczajeń. Niemniej był bardzo interesujący i wywołał nawet uśmiech na mym licu. Otóż, wyszło bodaj 7 panów zbierać na ofiarę. Niby nic szczególnego, ale zamiast koszyków mieli coś, jakby siatki na motyle: na długim kijaszku na końcu był woreczek. Jedynie to, że woreczek miał na sobie krzyż odróżniało go od siatki na motyle. Dzięki temu panowie obsługiwali całą kilkuosobową ławkę z jednego brzegu i nie musieli kręcić się po kościele zbyt długo. Myślę, że coś podobnego można by wprowadzić w Polsce lub zastosować coś jeszcze bardziej pomysłowego - może jakieś chwytaki czy szczypce wyciągające banknoty z portfeli. Dzięki czemu uczestnicy mszy nie musieli by się rozpraszać, a kościelni sami pobierali by odpowiednią dobrowolną kwotę co łaska.


Wnętrze pustego kościoła


Muszę wrócić jeszcze na chwilę do śpiewu i grania, ponieważ bardzo podobało mi się rozpoczynanie prawie każdej pieśni lub krótkiej śpiewanej odpowiedzi zgromadzenia od charakterystycznego i znanego raczej z koncertów stukania przez peruksistę na trzy lub na cztery pałeczką o pałeczkę. Brakowało jeszcze tylko przed pierwszym uderzeniem w bębny głośnego odlicznia: raz, dwa trzy, cztery! Chociaż przyznam, że po niektórych wejściach kapeli, zwłaszcza na początku mszy, miałem odruch bicia brawo, jak przystało po każdym utworze podczas koncertów muzycznych.
Gdy przyszedł czas przekazać sobie znak pokoju, to uścisnąłem tyle dłoni, że w polskich warunkach odpowiada to 2 miesiącom regularnego uczęszczania do kościoła i standardowego przekazywania znaku pokoju. Jeden z młodych chłopaczków uścinął mnie nawet oburącz, jak jakiś starszy i poważany maestro. Dobrze, że nie nastawił sygnetu do ucałowania. Ciekawostką było, że po mszy, gdy już wychodziliśmy z ławek kilku amigos podało mi grabę (sobie nawzajem również), jak staremu kumplowi na "do zobaczenia", jakby po skończonym wspólnym siedzeniu w barze przy piwie. Myślę, że za tydzień na mszy nie będę już taki zdziwiony i przebije kilka piątek i stuknę parę żółwików z niektórymi amigos.


Takich napisów można znaleźć w cały mieście dziesiątki


Podczas rozdawania komunii włączono duże wiatraki powodując szum i spory ruch powietrza. Wiszące firany zdobiące wnętrze kościoła zaczęły falować, a nawet różaniec na świętej figurce jakby ożył. Jedna z młodych matek zaczęła ubierać nawet swoje dziecko, bowiem wiatraki przyniosły spore orzeźwienie. Później wiatraki ucichły, nastąpiło błogosławieństwo i po mszy wszystkie dzieci ustawiły się w dwóch rzędach na klęczkach wzdłuż głównej nawy, a przechodzący ksiądz kropił je dość obficie wodą i błogosławił. Na wyjście znów zabrzmiała kapela i tak po 1,5 godzinie można było uznać koncert.. przepraszam - mszę za zakończoną.